Autor Wiadomość
Mathias von Liechtenstein
PostWysłany: Śro 0:16, 17 Gru 2008    Temat postu: Historia: Powstanie Warszawskie {Zajęcia dodatkowe, IIIGP}


Pałacyk Michla, Żytnia Wola
Bronią się chłopcy, od Parasola
Choć na Tygrysy mają visy
To Warszawiaki, fajne chłopaki są...

Prolog
Po prawie 3,5 letnim nieprzerwanym paśmie sukcesów niemiecka machina wojenna straciła swój impet. W styczniu 1943 nastąpiła kapitulacja armii niemieckiego pod Stalingradem. Od tej pory inicjatywę na froncie wschodnim przejęła Armia Czerwona.
W lipcu 1943 r. alianci dokonali desantu na Sycylię i rozpoczęli wypieranie Niemców na południu Europy. Rozpoczęły się przygotowania do inwazji na kontynent z Wysp Brytyjskich. 6 czerwca 1944 r. wojska alianckie rozpoczęły operację Overlord lądując w Normandii.
Dla Polaków sytuacja na froncie wschodnim była bardzo skomplikowana. W styczniu 1944 r. wojska sowieckie przekroczyły dawną granicę Polski i posuwały się na zachód. Tereny, z których wycofywali się Niemcy traktowali jak ziemie zdobyte a nie wyzwolone. Oddziały NKWD rozbrajały działające na tych terenach oddziały Armii Krajowej, żołnierzy przymusowo wcielano do jednostek sowieckich lub utworzonych pod egidą sowiecką oddziałów Ludowego Wojska Polskiego. Opornych wywożono do łagrów lub więziono.
W lipcu Armia Czerwona przekroczyła Bug. Stalin realizując plan całkowitego podporządkowania sobie Polski utworzył w Moskwie tymczasowy organ władzy wykonawczej - PKWN (Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego) - działający pomiędzy linią Curzona a linią frontu sowiecko-niemieckiego. PKWN był zdominowany przez polskich komunistów i realizował cele polityczne ZSRR w Polsce. Ostateczną decyzję o jego powstaniu podjął Stalin. Ziemie za wschód od linii Curzona potraktowano w tym momencie jak tereny przyłączone do terytorium Związku Sowieckiego i podległe jego jurysdykcji.
22 lipca 1944 r. PKWN wydał w wyzwolonym Chełmie Manifest. Manifest PKWN został upubliczniony w dniu swego wydania nie w Chełmie ale w Moskwie przez ogłoszenie go na antenie Radia Moskwa. Tam też wydrukowano pierwszą wersję Manifestu. W Polsce tekst wydrukowano dopiero 26 lipca. Od 1 sierpnia 1944 r. siedzibą PKWN został Lublin (stąd nazwa rząd lubelski). W rzeczywistości Manifest został podpisany i zatwierdzony przez Stalina w dniu 20 lipca 1944 r.
Manifest delegalizował rząd londyński, z którym Stalin zerwał stosunki dyplomatyczne w kwietniu 1943 r. po ujawnieniu zbrodni katyńskiej. Głównym narzędziem sprawowania władzy przez PKWN była rozbudowana służba bezpieczeństwa (wzorowana na NKWD) i kolejne represyjne dekrety wydawane w celu wyeliminowania z życia publicznego opozycyjnych organizacji niepodległościowych, organów Polskiego Państwa Podziemnego i Delegatury Rządu na Kraj oraz podległych jej sił zbrojnych.
Wszystko to działo się za cichym przyzwoleniem rządów Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, które potrzebowały milionów żołnierzy sowieckich toczących zaciekły bój z Niemcami odciążając w ten sposób front zachodni.
W miarę zbliżania się frontu wschodniego w okolice Warszawy sytuacja dowództwa Armii Krajowej stawała się coraz bardziej skomplikowana. Ze strony żołnierzy podziemia zbrojnego oraz ludności Warszawy działała silna presja podjęcia walki zbrojnej ze znienawidzonym okupantem niemieckim. Wybuch powstania był raczej nieunikniony bez względu na decyzje dowództwa.
Nadciągająca Armia Czerwona wzbudzała mieszane uczucia. Z jednej strony były to wojska alianckie, wyzwalające kraj spod okupacji niemieckiej. Z drugiej strony był to również agresor, który swoje zamierzenia odsłonił 17 września 1939 r.
W zaistniałej sytuacji dowództwo Armii Krajowej zdecydowało się na rozpoczęcia powstania zbrojnego przeciw Niemcom w Warszawie przyjmując dwa założenia: wojskowe i polityczne. Z punktu widzenia wojskowego otrzymując informacje, że wojska sowieckie są praktycznie już na wschodnich rubieżach Warszawy postanowiono w miarę możliwości opanować przyczółki mostowe na Wiśle aby umożliwić sojuszniczej armii wzięcie Warszawy "z marszu". Założeniem politycznym było przejęcie Warszawy przez oddziały Armii Krajowej podporządkowane rządowi londyńskiemu i reaktywowanie w mieście pełnych struktur administracji państwowej. W tej sytuacji Armia Czerwona wkraczająca do Warszawy zastała by miasto działające jako stolicę niepodległego już niedługo w pełni państwa. Widząc chwilowe rozprzężenie cofającej się niemieckiej armii założono, że powstanie będzie trwało 3-4 dni przy osiągnięciu wszystkich założonych celów.
Oba przewidywania okazały się błędne. Stalin wyznaczył już miejsce w swoich planach dla wyzwalanej Polski. Miała ona zostać satelickim państwem Rosji Sowieckiej, całkowicie podporządkowanej jego polityce. W tej sytuacji nie miał najmniejszej ochoty zastać w Warszawie jakichkolwiek struktur administracyjnych, które nie byłyby mu całkowicie podporządkowane. Nie potrzebował też pomocy zbrojnej Armii Krajowej przy opanowaniu Warszawy. Uzbrojeni żołnierze tej formacji byli traktowani przez niego wręcz wrogo.
Ponadto jego wojska, wyczerpane długotrwałą ofensywą i napotykające wzrastający opór Niemców musiałyby zdobyć się na dodatkowy, znaczący wysiłek aby sprostać celom, które w swych planach założyli dowódcy Armii Krajowej. Oczywiście, gdyby Stalin chciał ten cel osiągnąć zmobilizowałby swych dowódców tego wykonania zadania. Zdarzyło się to wielokrotnie przy innych operacjach wojennych. Tym razem nie miał on na to najmniejszej ochoty. Nadarzała się dla niego wygodna okazja. Niemcy mogli rozwiązać szereg problemów z niepokornymi Polakami, którzy mogli być potem kłopotem przy wdrażaniu sowieckiego porządku w "burżuazyjnej" Polsce.

W połowie lipca 1944r. zachorowałem (bóle brzucha) i zostałem przyjęty do Szpitala Wolskiego przy ulicy Płockiej na oddział gruźliczy, na którym była wydzielona sala chorób wewnętrznych. Dwa lata wcześniej również leżałem na tym samym oddziale (wydaje mi się, że w tej samej sali) na zapalenie opłucnej. Obydwa razy byłem pod opieką dr Janiny Misiewicz.

Wybuch Powstania Warszawskiego 1 sierpnia 1944 r. zastał mnie w szpitalu. Pierwsze dwa dni przebiegały radośnie, byliśmy bowiem pewni że zwyciężymy i że Warszawa będzie wolna. Sytuacja zaczęła radykalnie zmieniać się trzeciego dnia. Do szpitala zaczęto znosić rannych, a ja, ponieważ czułem się już dość dobrze, zostałem przydzielony do opieki nad nimi. Dochodziły do nas wiadomości o tym co działo się na mieście obok nas. Niemcy rozstrzeliwali ludność cywilną - mieszkańców Woli, oraz palili domy. Zdaliśmy sobie sprawę, że dzieje się coś strasznego.

Kulminacyjnym wydarzeniem było wtargnięcie do szpitala 5 sierpnia (nie pamiętam dokładnie godziny) żołnierzy, mówiących po rosyjsku pod dowództwem oficerów niemieckich. W pierwszej chwili ukryliśmy się w swoich salach. Po pewnym czasie wpadli do sal żołnierze i krzycząc wypędzali nas do holu na dole. Pewien czas staliśmy w holu i słyszeliśmy strzały. Rozeszła się pogłoska, że ci, którzy nie mogli opuścić sal samodzielnie, byli rozstrzeliwani na łóżkach. Jeżeli dobrze pamiętam, w sali, w której leżałem, stały cztery łóżka. Po przekątnej do mojego łóżka leżał młody chłopak, którego nie widziałem ani wśród zebranych w holu, ani później, być może został zabity w sali.
Ja i wiele osób ubrani byliśmy w bieliznę i szlafroki szpitalne. Mieliśmy nadzieję, że potraktują nas jako chore osoby cywilne. Po zebraniu sporej grupy osób wyprowadzono nas na ulicę Górczewską. Oczom naszym ukazał się makabryczny widok: palące się domy, leżące na ulicy trupy, jakieś porozrzucane rzeczy osobiste. Zdaliśmy sobie sprawę z tego co się dzieje. Pełni trwogi, zrozpaczeni i rozmodleni, pędzeni byliśmy pod eskortą żołdaków ulicą Górczewską do wiaduktu kolejowego. Zapędzono nas do wnęki w nasypie wiaduktu po prawej stronie ulicy, a naprzeciwko po drugiej stronie ulicy ustawiono karabiny maszynowe. Trudno opisać, co działo się w naszej grupie: panika, krzyki, spazmy, chęć ucieczki i słowa modlitwy. W pewnym momencie, być może na skutek jakiegoś polecenia, gdyż wzdłuż ulicy Górczewskiej jeździli na motorach niemieccy oficerowie, zrezygnowano z jakichkolwiek akcji. Popędzono nas wzdłuż torów kolejowych pod wiaduktem do szopy, znajdującej się po lewej stronie ulicy. W szopie była już duża grupa ludzi, w tym dużo kobiet i dzieci. Usiedliśmy na ziemi pełni trwogi i niepewności, co z nami będzie. Po pewnym czasie zaczęto wywoływać ludzi z informacją, że potrzebni są fachowcy, np. 20 elektryków. Zgłaszali się chętni, wychodzili, a po pewnym czasie słychać było strzały. Pomimo tego nie spodziewałem się tego, co nastąpiło później. Gdy zabrakło "chętnych" zaczęto wybierać z pozostałych w hali ludzi, a były to głównie osoby ze szpitala i kobiety z dziećmi. W końcu przyszła pora na mnie.
Wypędzono nas w grupie około 20 osób i skierowano w stronę ulicy Górczewskiej. Razem ze mną wyszedł mężczyzna o kulach. Gdy weszliśmy na ulicę Górczewską, zobaczyliśmy, że poprzednie grupki są rozstrzeliwane - po kilka osób wpędzano na plac znajdujący się na lekkim wzniesieniu. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że to koniec mojego życia i zacząłem odmawiać modlitwę do Matki Boskiej "Pod Twoją obronę". Pomyślałem również o swojej Matce, że na próżno będzie na mnie czekała. Idący ze mną mężczyzna o kulach, wyprowadzony również ze Szpitala Wolskiego, rzucił kule, wziął mnie pod rękę i powiedział: "Daj pyska, to koniec, już się nie zobaczymy" i zaczął iść na własnych nogach. Gdy podprowadzono nas pod palące się domy, byłem świadkiem makabrycznego wydarzenia. Widziałem jak dwóch mężczyzn w białych fartuchach coś tłumaczyło oficerowi w mundurze niemieckim i w pewnym momencie oficer ten wyjął pistolet, strzelił dwa razy i ci mężczyźni padli, a on spokojnie odszedł.
Następnie wprowadzono nas na plac, z lewej strony leżały stosy trupów, a po prawej było wolne miejsce i tam nas skierowano. W pewnej odległości - półkolem - stali żołdacy, tacy sami jak ci, którzy wypędzali nas ze szpitala z karabinami gotowymi do strzału. Szedłem razem z tym mężczyzną, który rzucił kule i w pewnej chwili usłyszałem strzały i poczułem, że mój współtowarzysz wędrówki padł, a ja pociągnięty przez niego upadłem również. Poczułem jak kula przeszła przez niego i poczułem również, że kula przeszła przez moją rękę. Upadłem na twarz, podpierając głowę ręką. Leżałem twarzą do ziemi i słyszałem dalsze strzały, krzyki i jęki leżących obok mnie. Leżałem i nie wiedziałem czy żyję - nie wiadomo przecież, jak to jest po śmierci. Słyszałem tylko kroki żołdaków i strzały dobijające ofiary. I znowu usłyszałem coś, co pozostało mi długo w pamięci, głos proszącej kobiety: "Zabijcie najpierw moje dziecko a później mnie". W pewnym momencie głos kobiety zamarł, a pozostało kwilenie dziecka, które również ucichło po pewnym czasie.
Leżałem tak i straciłem rachubę czasu. Strzały ucichły, a ja dalej nie wiedziałem czy żyję. Nie czułem żadnego bólu, tylko szum w uszach.
W pewnym momencie usłyszałem głos: "Czy jesteś ranny?" Podniosłem głowę, było ciemno, początek nocy. Leżałem nieopodal palącego się domu i w świetle ognia ujrzałem przed sobą piekielny widok: stosy palących się ciał ludzkich, podpalonych przez głownie spadające z palących się domów, a jednocześnie niesamowity zapach. Człowiek który mnie "obudził" zaczął się czołgać, a ja za nim. Zapamiętałem trupa kobiety, która leżała, a w ręku trzymała otwartą damską torebkę. Prawdopodobnie oprawcy po zabójstwie okradali swoje ofiary. Po trupach doczołgałem się do jakiegoś płotka pomiędzy palącymi się domami (były to domy jedno lub może dwupiętrowe) a jakąś komórką. O płotek ten oparta była drabina, po której przeszedłem na drugą stronę placu, na którym leżała sterta tobołków. Zrzuciłem z siebie szpitalny szlafrok i założyłem jakąś marynarkę. Zacząłem się obmacywać i poczułem lekki ból w lewej ręce. Nie była to jednak rana, a jakieś dziwne jakby oparzenie. Jak się później okazało, kula przeznaczona dla mnie przeszła tylko przez rękaw koszuli na wysokości serca. Koszulę tę z wyhaftowanym napisem "7 Szpital Wolski" mam do dnia dzisiejszego. Przechowuję ją jako najcenniejszą pamiątkę mojego ocalenia.
Zacząłem wędrówkę oddalając się od miejsca kaźni. Razem ze mną było jeszcze dwóch mężczyzn, jednym z nich był ksiądz, oraz jedna starsza kobieta. Podczas wędrówki przechodziliśmy obok kościoła, prawdopodobnie był to kościół na Kole. Wtedy od nas odłączył się ksiądz i tam pozostał. Ja wędrując dalej doszedłem do domów, w których mieszkali jeszcze ludzie. Pytali jak tam na Woli, bo słyszeli już o tych strasznych rzeczach. U jednych z nich pozostałem na noc. Rano znowu tacy sami żołdacy jak w Szpitalu Wolskim wyrzucili mieszkańców domu, którzy mnie przygarnęli i razem z nimi po różnych perypetiach na posterunkach niemieckich udało mi się dotrzeć do wsi o ówczesnej nazwie Gać (obecnie Radiowo - osiedle mieszkaniowe położone na terenie Bielan).
Eugeniusz Repczyński – wspomnienia

Kanałami w Powstaniu Warszawskim
Kiedy 1-go sierpnia 1944 roku wybuchło Powstanie w Warszawie, to, co nazywało się "Polską Podziemną", opuściło podziemie i, według słów Generała Bora, dowódcy Armii Krajowej, "stanęło otwarcie z bronią w ręku, aby przywrócić wolność naszemu krajowi". Brak pomocy i druzgocąca przewaga nieprzyjaciela zmusiły oddziały powstańcze, tym razem dosłownie, do "zejścia do podziemia" - do sieci kanałów warszawskich, które stały się placem boju i środkiem komunikacji między dzielnicami rozłączonymi pierścieniem niemieckiej stali.
Według oceny Sztabu Głównego Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie opracowanej po zakończeniu wojny, "łączność pomiędzy poszczególnymi ogniskami walki, przesuwanie uzupełnień, dostawy amunicji i żywności, ewakuacja rannych, ewakuacja oddziałów - wszystko to odbywało się kanałami". Nieprzyjaciel zorientował się w takim użyciu kanałów dopiero w drugiej części Powstania i zareagował budowaniem zapór (aby podwyższyć poziom wody), rzucaniem granatów przez włazy i nawet gazowaniem niektórych części sieci kanałowej.
Było to albo 26-go, albo 27-go sierpnia, kiedy zgłosiłem się, aby nieść pocztę kanałem ze Śródmieścia na Stare Miasto (popularnie zwane Starówką), którego obrona już dogorywała. Grupa, do której należałem, zaangażowana była w północnej części Śródmieścia, głównie w służbę na kilku barykadach i w sporadyczne wymiany ognia z nieprzyjacielem, który nie był specjalnie agresywny na tym odcinku. Ciągle brakowało broni. Dowódca wydzielił dziesięciu chłopców do tzw. "Pasieki", która była najwyższym autorytetem harcerstwa w Warszawie i organizowała "służbę pomocniczą", to znaczy gaszenie pożarów, wykopywanie ludzi z zasypanych domów i zapewnianie łączności, w tym łączność kanałową. Kanałami chodziło się tylko na ochotnika.
Sieć, którą zaczęto budować w połowie 19-go wieku, składała się z dwóch zasadniczych typów kanałów: tzw. "burzowce", przez które opróżniano nadmiar cieczy i wody po deszczach, i normalne, małe kanały, które były wszędzie. Burzowce były wysokie, niektóre miały drewniane chodniki dla ułatwienia naprawy i dozorowania, i z powodu braku deszczów w okresie Powstania, były w większości suche. Taki burzowiec łączył Śródmieście ze Starówką, ale dowództwo nie chciało go używać przedwcześnie, spodziewając się masowej ewakuacji. Do tego czasu używano tylko małego kanału.
Było nas pięciu. Naszym przewodnikiem była młoda dziewczyna, 18-19 lat, ubrana w niemiecką bluzę koloru ochronnego, tzw. "panterkę", która sięgała jej prawie do kolan. Na nogach miała gumowe buty, na głowie brudny beret. Każdy z nas niósł pakunek z pocztą i gazetami, których na Starówce wtedy już nie drukowano. Pakunki nie były niesione na plecach, ale przyczepione z przodu. Nasza przewodniczka dała każdemu z nas mocny kijek długości około 50 centymetrów.
Poprowadziła nas wzdłuż ul. Świętokrzyskiej, przez plac Napoleona, w kierunku Mazowieckiej. Był piękny letni poranek. Od czasu do czasu wybuchały pociski z granatników, na które Warszawa już prawie nie reagowała. Od Starówki słychać było salwy artylerii.
Właz do kanału był otwarty i powstaniec na posterunku patrzył na nas obojętnie, jak schodziliśmy jeden po drugim po żelaznych szczeblach małej drabiny, prowadzącej do podziemia Warszawy. Znaleźliśmy się w kazamacie wysłanej lepką mazią, jakby błotem. Nad nami zatrzasnęła się klapa włazu. Było kompletnie ciemno w przerażającej ciszy. Wydawało się, jakbyśmy zostali odseparowani od świata- i życia. Smród był przygniatający.
Nasza przewodniczka zaświeciła latarkę i świecąc na każdego, policzyła nas. Później skierowała promień światła na otwór w betonie- czarną, tajemniczą dziurę. To było wejście do właściwego kanału.
Kanał, powiedziała, jest w kształcie jajka. Ma około 90 centymetrów wysokości i jakieś 60 centymetrów w najszerszym punkcie. "Trzymajcie kijek przed sobą rękami i obniżcie go, aż się sam zatrzyma. Opierając się na nim, zróbcie ruch naprzód, i przenieście kijek dalej. Popatrzcie".
Podała latarkę jednemu z nas, który oświetlił dosyć niezwykłą scenę: przewodniczka ruszała się, jak królik, posuwając się w kanale.
"Będziemy przechodzić pod stanowiskami niemieckimi, wtedy ani pary z ust, bo śmierć" - kontynuowała przewodniczka.
Odebrała latarkę i ruszyła w głąb kanału. Po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że jej system oszczędzał siły i pozwalał na stosunkowo łatwy postęp. Zdałem sobie sprawę, że bez takiego kijka człowiek nawet małego wzrostu, musiałby się posuwać stale pochylony- przez kilka godzin kanałowego marszu.
Od czasu do czasu przewodniczka kazała odliczyć. Gdzieś w głębi tego straszliwego tunelu ukazało się blade światło, coraz jaśniejsze. "Niemcy na górze, cisza, bo śmierć", podano "po linii", szeptając.
Był to zbieg kilku kanałów, gdzie śmierdząca woda zaczęła płynąć stosunkowo bystro kanałem idącym w kierunku wschodnim, do Wisły. Leżał tam trup w cywilnym ubraniu. Klapa włazu była odkryta. Na ścianie było wymalowane białą farbą "Starówka" ze strzałką pokazującą kierunek. Przeszliśmy to miejsce w głuchej, śmiertelnej ciszy, zagłębiając się dalej w kanale prowadzącym na północ. Kilka razy zatrzymaliśmy się, aby odpocząć. I tak przeszły prawie dwie godziny.
"Starówka" - ogłosiła dziewczyna na widok jaśniejącego światła przed nami.
Wyszliśmy przez otwarty właz oślepieni słońcem. Przy włazie siedział na krześle akowiec w niemieckim płaszczu wojskowym, z pistoletem maszynowym na kolanach. " Co słychać w Śródmieściu?"- zapytał. " Coraz więcej bombardowania" - ktoś mu odpowiedział.
"Coraz więcej", powtórzył , śmiejąc się. - "Biedne Śródmieście!"
Staliśmy w wąskiej ulicy w połowie pokrytej gruzami. Były jakieś szkielety domów, okna jak oczodoły, bez szyb. Na bruku leżały części połamanych mebli. Poszliśmy za naszą dziewczyną, oddychając z trudnością powietrzem pełnym pyłu. Gdzieś przed nami pociski artyleryjskie wybuchały prawie z monotonną regularnością. Kłęby dymu zaczęły zasłaniać słońce. Tu i tam świeżo wykopane groby, znaczone krzyżami. Starówka.
Powrót na Śródmieście wyznaczony był pod wieczór. Przy włazie zgromadziło się kilkanaście osób, mężczyzn i kobiet, każdy z przepustką sprawdzaną przez żandarma AK. Oprócz naszej konwojentki doszły również dwie inne kobiety w niemieckich ochronnych bluzach, jedna z nich uderzająco piękna brunetka, która weszła do kanału pierwsza. Szliśmy powoli, dość długim korowodem, większość ludzi bez kijków, nisko pochylona. Kanał schodził w dół w kierunku Wisły i coraz więcej było w nim dymu. Po kilku minutach zatrzymaliśmy się. Piękna brunetka przepychała się z trudnością do tyłu, mówiąc: "Pomyliłam się". Podano " po linii", aby zawracać. Szliśmy wężem, przechodząc przez znany nam zbieg kanałów, gdzie leżał trup. Kiedy wyszliśmy, na Śródmieściu była już noc. Nie było ognia artylerii, ale słychać było karabin maszynowy, bijący długimi seriami. "Tutaj są szyby w oknach", powiedział jeden z nowych przybyszy.
Trzy tygodnie później znalazłem się na brzegu Wisły, gdzie wylądowały oddziały Ludowego Wojska Polskiego i tak jak my, zostały przyparte do rzeki, broniąc się w ruinach kilkunastu domów. Pułkownik "Radosław", dowódca AK na tym odcinku, zadecydował zabrać swoje wojsko o północy kanałem na Mokotów, południowy bastion Powstania. Trasa została rozpoznana kilka dni przedtem.
Szliśmy powoli długim wężem do włazu na nadrzecznym wale. Kiedy zniżyłem się, aby schodzić, "Radosław", stojąc w kanałowym błocie ze zwiniętymi spodniami odsłaniającymi zabandażowaną nogę, z latarnią w ręku, zawołał: "Wracać, następny transport 1-sza rano".
Wróciliśmy. Czekaliśmy w jakimś domu pełnym ludzi i broni. Było dużo rannych. "Wychodzić", krzyknął ktoś po godzinie. Zaledwie uformowaliśmy "ogonek", artyleria niemiecka zaczęła bić w rzekę i w pozostałe domy Czerniakowa. Ludzie rzucili się do włazu, klnąc i popychając się. Nie wiem, jak dostałem się do wnętrza ze swoim karabinem i chlebakiem pełnym amunicji i granatów.
Był to burzowiec. Można było iść wygodnie, bez schylania się i tu i tam były światła elektryczne, nie wiem skąd. Dziewczęta stojące na skrzyżowaniach kanałów, ostrzegały, że będzie spiętrzona woda przez worki z piaskiem rzucone przez Niemców. Nie było to głębokie. Ostatni kanał był wąski i "transport" został opóźniony, kiedy jedna kobieta zasłabła i trzeba ją było popychać i nosić.
Był wczesny poranek, kiedy po czterech godzinach wyszedłem z kanału w śpiącej, podmiejskiej dzielnicy. Akowiec w szarym kombinezonie, z pistoletem, uśmiechał się. Dziewczęta z czystymi włosami roznosiły kawę czy herbatę- nie wiem, był to ciepły płyn. Siedzieliśmy na jakichś klocach czy kłodach i patrzyliśmy na niebo. W oddali słychać było jakieś strzały. Dla nas nie znaczyły nic.
Cztery dni później rozpoczął się druzgocący szturm niemiecki na Mokotów. Po trzech dniach walk, resztki grupy "Radosława" dostały rozkaz wycofania się na Śródmieście - kanałem. Pomimo że zostałem ranny poprzedniego dnia i kulałem, dwie młode sanitariuszki zaprowadziły mnie na ul. Szustra, gdzie właz do kanału ochroniony był barykadą. Poprosiłem dowódcę, abym mógł zostać na Mokotowie - bałem się, że "woda" kanałowa może zakazić moje rany. I bałem się kanałów.
"Trzymaj się" - powiedział i zniknął w czarnym otworze. "Trzymaj się" mówili koledzy, idąc za nim. Nazajutrz rano, leżąc w piwnicy zmienionej na szpital na ul. Bałuckiego, dostałem się do niewoli na prawach jeńca wojennego. Ostatni marsz kanałem mojego oddziału trwał 14 godzin i wielu ludzi postradało zmysły, błądząc w podziemnym labiryncie bez przewodników.
Andrzej (Andrew) Borowiec ps. "Zych" st. strzelec Armii Krajowej – wspomnienia

Pobyt w obozach koncentracyjnych
W Pruszkowie wszędzie było pełno ludzi i dzieci wystraszonych, płaczących, wycieńczonych, nie wiedzących, co z nami będzie? W nocy 2 września 1944 roku bydlęcymi wagonami wywieziono mnie wraz innymi osobami do Oświęcimia-Brzezinki. Do Oświęcimia dotarliśmy 4 września 1944 roku. Zabrano nam ubrania i wszystko, co kto miał - mnie złoty łańcuszek z krzyżykiem oraz pierścionek. Dostałam numer 88156. Wysokim kobietom dano krótkie sukienki, a niskim długie - robiono sobie z nas drwiny. Co drugi dzień pędzono nas do kąpieli i po zamoczeniu się musiałyśmy stać nago przed esesmanami. Spałyśmy na pryczach drewnianych, bez pościeli i bielizny nocnej. Na pryczach musiałyśmy na raz, dwa, trzy wszystkie jednocześnie obrócić się na drugi bok, bo tylko tyle było miejsca.
18 września 1944 bydlęcymi wagonami (tyle nas załadowano, ile zmieściło się w wagonie na stojąco) przewieziono nas roku do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Tam dostałam numer 71726. W obozie tym nękano nas różnymi sposobami, a w szczególności badaniami ginekologicznymi, rzekomo w poszukiwaniu złota. Raz dziennie dostawałyśmy zupę z obierkami i ze zdrewniałą kalarepą oraz pajdkę razowego chleba, bito nas za byle co.
4 października 1944 roku wywieziono nas (oczywiście bydlęcymi wagonami, ile weszło) do Buchenwaldu - Komando Meuselwitz, gdzie otrzymałam nr 35320. Nosiłyśmy pasiaki, na lewym rękawie czerwony trójkąt z literą "P" (Polak), na nogach drewniaki, a na plecach namalowano nam olejną farbą duży X (abyśmy nie uciekały). Każda z nas otrzymała miskę, koc i to było całe wyposażenie. Spałyśmy w barakach obozowych obok fabryki "Hasag". Do spania miałyśmy piętrowe koje, wiórki i koc. W sztubie było nas ponad 60 kobiet w różnym wieku i z różnych państw. Razem ze mną była bratowa poety Leopolda Staffa, była zakonnica. Wszystkie więźniarki trudno wyliczyć - dużo kobiet było z Warszawy.
Musiałyśmy pracować w fabryce "Hasag" przy amunicji przeciwlotniczej, po 12 godzin z piętnastominutową na dwie zmiany: dzienną i nocną. Do wyjścia do fabryki ustawiałyśmy się piątkami - pilnowały nas aufzejerki (Aufseherinen - nadzorczynie więźniarek). Kilka razy dostałam w twarz od aufzejerki, bo inna kobieta podeszła z drugiej strony jako szósta. Nigdy nie otrzymywałyśmy urlopu, ani żadnego wynagrodzenia za tak ciężką pracę. Nigdy nie wolno nam było wychodzić poza teren obozu, a i na jego terenie nie mogłyśmy swobodnie się poruszać. Traktowano nas okrutnie, kilka razy byłam bita kolbą aż do utraty przytomności za niewykonanie normy, a norma była ustalona ponad ludzkie możliwości. Trzeba było dwiema rękami umiejętnie wyjmować pocisk i jednocześnie następny wkładać. Oprócz tego czyściłyśmy ubikacje i śmietniki, ponadto wystawałyśmy na apelach, na których "dziesiątkowano" lub bito. Dwóch oprawców biło szpicrutami z ołowiem w środku. Bili na przemian, raz jeden uderzał i zaraz drugi - po głowie, po plecach, nie patrzyli gdzie biją. Po takim biciu najczęściej kobieta umierała na drugi lub trzeci dzień. Więźniarka musiała sama przynieść taboret i położyć się na nim. Dla przykładu powiem o bitej córce, której matka była przy tym obecna i straciła przytomność - matkę wzięto do bicia i na drugi dzień zmarła, a córka zwariowała.
Dostawałyśmy pajdkę chleba dziennie, ale trzeba było kroić nieduże bocheneczki na cztery części. Były wielkie kłótnie o centymetr lub nawet o kilka milimetrów chleba. Wtedy zrobiłam nóż i tym nożem kroiłam 16 chlebów na ćwiartki. Odchodziłam od stołu, a one zostawiały mi ostatnią ćwiartkę i już nie było awantur o odrobinę chleba. Ja tę swoją ćwiartkę chleba kroiłam na cienkie plasterki i zjadałam je stopniowo, porcjami. Nosiłam ten chleb w woreczku na szyi. Gdybym nie dzieliła uczciwie bochenków na ćwiartki, to inne więźniarki zabrałyby mi ten mój chleb noszony w woreczku. Głód jest złym doradcą, więc może dochodziłoby nawet do bójek. Przy tak wytężonej pracy ciągle byłyśmy głodne, wyczerpane, wycieńczone. Ja kradłam obierki, za co groziła śmierć i gotowałam je ukradkiem w przyniesionej ze śmietnika puszce od konserw. Od obierek dostawałam torsji, ale nadal je kradłam. Gdyby mnie rozstrzelali, to byłoby to lżejsze od strasznego głodu.
Pod koniec października 1944 roku znalazłam w fabryce okładkę z zeszytu w blado-niebieskim kolorze. Okładka była częściowo zniszczona, na jednej stronie było jakieś pismo niemieckie. Radość moja nie miała granic, ponieważ nasunęła mi się myśl, że narysuję na niej Matkę Boską z Panem Jezusem. Pomysł był trudny do zrealizowania w obozowych warunkach, ale odtąd ciągle o tym myślałam. Po kilku dniach od znalezienia okładki i po kilku rozmowach z robotnikiem spoza naszego obozu dostałam od niego ołówek i zaczęłam myśleć, jak mam wykonać ten rysunek. Wreszcie przyszło natchnienie i narysowałam z pamięci. Nie mogłam pomylić się chociażby o jedną kreskę, ponieważ nie mogłabym zdobyć innego papieru i nie miałam gumki do ewentualnych poprawek. Myślę, że obrazek udał się. Ponadto zrobiłam kilim z szarego papieru, który zdobyłam od aufzejerek. Papier miał około 1,30 m długości i 1 m szerokości. Na tym kilimie zawiesiłam ten nasz drogocenny obrazek, do którego modliłyśmy się - ponad 60 kobiet z naszej sztuby. W następnym etapie wykonałam półwianuszek ze znalezionego na śmietniku białego papieru i zawiesiłam pod obrazkiem. Następna praca wykonana przeze mnie to były wycinane bez rysowania zazdrostki, które przypięliśmy przy każdej pryczy. Wykonywałam je przez długi czas po kryjomu. Auzejerki to zauważyły i zażyczyły sobie, żeby też im zrobić zazdrostki. Wykonałam je, a w zamian dostawałam różne materiały przydatne do ozdoby naszej sztuby. Komendant (o jednym oku) zapytał: "Kto ozdobił sztubę?" Mówiąca biegle po niemiecku pani z Łodzi powiedziała, że to ja. Bałam się, że poniosę konsekwencje za te ozdoby, ale komendant pochwalił nas, że w tych warunkach zadomowiłyśmy się.
Zbliżała się Wigilia oraz święta Bożego Narodzenia 1944 roku. Wcześniej rozmawiałam z robotnikiem spoza obozu i prosiłam go, aby mi dostarczył malutką choinkę lub choćby tylko gałązki. I o dziwo, przyniósł mi na teren fabryki malutką choinkę i do tego kawałek opłatka przysłanego mu z domu. Byłam wzruszona, pojawiły się łzy. Na choince zawiesiłam słowo "Warszawa", które wykonałam z drutu. Całą choinkę ubrałyśmy ścinkami, skrawkami odpadów metalowych. Uważałyśmy to za wielkie wydarzenie - mieć choinkę w obozie koncentracyjnym. Współwięźniarki uznały mnie za dar Boży, który pomaga im, podnosi na duchu, dodaje lepszego samopoczucia i nadziei. Byłam zażenowana tak wysoką oceną. Istotnie czyniłam wszystko, abyśmy trochę lżej znosiły to piekło, udrękę, katorgę. Z nadzieją, że moim rodzicom też ktoś pomoże, pomagałam niektórym ludziom w pracy i w myciu misek, np. bratowej Leopolda Staffa, pani z Łodzi, która była drobnej postury i miała 60 lat.
Wracając do możliwości uczczenia niektórych uroczystości, nadmienię, że na Wielkanoc 1945 roku wycinałyśmy tzw. richelie w obrusach z białego papieru. Oczywiście znów musiałem wykonać niezliczoną ilość zazdrostek dla aufzejerek, od których otrzymałyśmy papier. Stoły ustawiłyśmy na powietrzu i okryłyśmy tymi obrusami i ten drogi obrazek stanowił namiastkę ołtarza. Zakonnica odprawiła jakby Mszę Św. Modliłyśmy się szczerze. Między nami była hrabianka Zamojska, wiele kobiet z Warszawy, były też z innych narodowości i to działo się dla wszystkich sztub, dla całego kobiecego komanda obozu koncentracyjnego.
Pewnej nocy wpadła zdyszana lagrowa (była to Polka dozorująca więźniarki), krzycząc: "Szybko wstawać, wszystkie więźniarki koce na głowę i uciekać do lasu, ponieważ jest bombardowanie". W pośpiechu biegłyśmy stosując się do zaleceń. Nieopodal był niewielki lasek, do którego ten pierwszy raz wolno nam było się zbliżyć. Słychać było ciężko nadlatujące bombowce. Łudziłyśmy się, że nie będziemy obiektem bombardowania. Niestety, co chwila bomba spadała na lasek, a nie na lagry. Tam gdzie mieszkałyśmy nic nie zostało zburzone. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje z innymi. Słychać było straszne krzyki, jęki na przemian z modlitwą i hukiem bomb. Razem nas było trzy: Wanda, Zosia i ja. Nagle głuchy świst i nie wiadomo, co się stało. Nie wiem po jakim czasie się ocknęłam i zaczęłam sprawdzać, czy żyję. W głowie mi huczało i nie mogłam się ruszyć. Powoli odgrzebałam się ze zwałów ziemi i drzewa, uszczypnęłam się, sprawdzając, czy coś czuję. Zakrwawiona, ostrożnie wydostałam się na powierzchnię. Nagle usłyszałam straszliwy jęk tuż obok, to Wanda ciężko dysząc, wzywała pomocy. Miała wyrwany brzuch i poharataną nogę. Druga koleżanka, która była z nami, już nie żyła. Nie wierzyłam, że mnie nic groźnego się nie stało. Do późnej nocy znosiłyśmy rannych. Każda, która mogła się poruszać, pomagała przy tej bolesnej pracy. Ranne były układane na ziemi i po opatrzeniu ich papierowymi bandażami Niemcy mieli je wywieźć, rzekomo do szpitala.
Tej nocy nie pędzono nas do fabryki. Niemcy zrobili apel, bo chcieli się zorientować, ile jest więźniarek i których brakuje. Te, które zostały przy życiu, miały uczucie, że nalot był celowo przygotowany przez Niemców. Nasuwały się i nasuwają pytania - dlaczego bloki nie uległy najmniejszemu zniszczeniu? Dlaczego bombardowano lasek, do którego siłą nas zapędzono? Dlaczego nie zginął żaden Szwab? Załamałam się całkowicie. Nie mogłam patrzeć na esesmanów i aufezjerki. Zrozumiałam, że jako numery nic nie znaczymy dla Niemców.
Pod koniec naszego pobytu w obozie (był to kwiecień 1945 r.) Niemcy nie wiedzieli, co z nami zrobić. Załadowali nas do wagonów bydlęcych i wywieźli do Graslitz (Kraslice), gdzie trzymano nas kilka dni bez jedzenia i bez picia. Po prostu chcieli nas wykończyć. Wreszcie wypuszczono nas z wagonów. Zobaczyłyśmy trawę i zachłannie zaczęliśmy ją jeść, nie bacząc, że trawa może nam zaszkodzić. W głowie mi się mąciło, miałam sucho w gardle, ledwie ciągnęłam nogami. Wszystkie tak źle się czułyśmy. Znalazłyśmy chleb nasączony naftą i oczywiście zjadałyśmy go łapczywie nie bacząc na skutki jedzenia takiej trucizny w połączeniu z trawą. Natychmiast miałyśmy tak silne torsje i bardzo złe samopoczucie, że niektóre traciły przytomność.
Potem chciano nas się pozbyć i zbombardowano nabite ludźmi wagony. Zrobiono masakrę, kłębowisko ciał. Tego nie da się opowiedzieć, jeszcze teraz dostaję dreszczy jak myślę o tym. W nasz wagon na szczęście bomba nie trafiła. Ja byłam umazana krwią, trochę posiniaczona, ale nic poważnego mi się nie stało. Po tym bombardowaniu esesmani i aufezjerki ulotnili się. Wagony stały w polu. Trudno było uzyskać pomoc.
Znowu znaleźli się esesmani i tę resztę ocalałych kobiet pędzili bez jedzenia, picia, spania i bez celu kilkadziesiąt kilometrów dziennie. W czasie tej uciążliwej drogi wyrywałyśmy zasadzone ziemniaki i jadłyśmy surowe. Głód, to straszliwy ciemiężca ludzi, a tym bardziej tak długo trwający, przy tak wytężonej, przymusowej pracy. Byłyśmy wykończone, zmaltretowane, ledwie żywe, musiałyśmy znosić tyle podłości i upokorzeń, przemoc, strach, grozę. Nogi miałyśmy pokrwawione, tylko przy pomocy Bożej wytrzymałam to piekło - niestety oprawcy hitlerowscy nieodwracalnie zabrali mi zdrowie.
W ten sposób ewakuowano nas do Czechosłowacji, wioska Újezd i Domažlice. Tu 9 maja 1945 roku nasz obóz został rozwiązany, wkrótce wyzwolili nas Amerykanie i nie widziało się już żadnego esesmana, to było takie dziwne... Ze wzruszenia płakałam i modliłam się. Przeżywałam wielką radość, niezapomniane, wspaniałe przeżycia. Amerykanie rzucali nam gumę do żucia, czekoladę i inne rzeczy. Czesi popalili nasze pasiaki i dali nam czyste ubrania, byli serdeczni. Powrót do Polski i do Warszawy był na własną rękę. Wiele kilometrów szłam pieszo (szyny kolejowe były poprzerywane). Byłam zadowolona, jak mi się udało czymś podjechać
Genowefa Makowiecka, pseudonim "Barbara"
żołnierz AK, sanitariuszka XI kompanii bat. "Dzik" – wspomnienia z tułaczki popowstańczej.


Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group